Guilty pleasure – czy naprawdę jest się czego wstydzić?

Jestem przekonana, że każdy z nas czasami czerpie przyjemność z czegoś, czym raczej nie mógłby szpanować w towarzystwie. Po prostu nie wszyscy się do tego przyznają. Kto nigdy nie włączył głupiego serialu zamiast poważnego dramatu psychologicznego albo nie zabrał na wakacje kiepskiego czytadła, niech pierwszy rzuci Big Makiem.

 

Masz zły dzień. Czujesz się przytłoczony, smutny. Wszystko leci ci z rąk, potykasz się o własne nogi. Masz okres, boli cię brzuch, a partner/partnerka jakoś wyjątkowo głośno mruga. Nic ci nie wychodzi, w pracy nie byłeś w stanie wykrzesać z siebie nic poza powolnym, mechanicznym wykonywaniem najprostszych zadań. Lub przeciwnie, masz za sobą na maksa pracowity dzień i jesteś po prostu cholernie zmęczony.

Wracasz do domu. Na półce przy łóżku leży popularnonaukowa cegła lub reportaż o głodzie na świecie. Masz w głowie całą listę ambitnych seriali dokumentalnych i zaangażowanych filmowych dramatów, które chcesz kiedyś obejrzeć.

Ale zamiast po nie sięgnąć, otwierasz plotkarski magazyn lub tandetny romans. Odpalasz Netflixa i pochłaniasz kolejny odcinek „Love is blind” czy film Patryka Vegi. Albo włączasz telewizor i oglądasz „Trudne sprawy”. Na obiad mógłbyś zjeść coś zdrowego, ale ręka sama sięga po telefon, by zamówić kubełek z KFC na Uber Eats. A ty w oczekiwaniu na dostawę idziesz do kuchni, nalewasz sobie szklankę Coli lub piwa i otwierasz paczkę chipsów.

Zagalopowałam się? A może wcale nie, tylko z jakiegoś powodu wstydzimy się przyznać, że każdy z nas czasami spędza popołudnie w podobny sposób?

 

Lubisz się odmóżdżyć? Wstyd!

Przyjęło się, że do niektórych rzeczy po prostu nie wypada się przyznawać. Żyjemy w świecie, który gloryfikuje nieustanną produktywność i „wartościowe” spędzanie czasu. Nie wystarczy pójść na niedzielny spacer, trzeba wskoczyć na rower i trzasnąć trzydzieści kilometrów, najlepiej dokumentując ten wyczyn na Endomondo i udostępniając trasę na Fejsie. Jak czytać, to tylko wielką literaturę albo pozycje, w których przypisy zajmują połowę objętości książki. Jeśli coś oglądać – to tylko filmy oscarowe lub zaangażowane społecznie dokumenty. Życie i tak jest przecież krótkie, pewnie nie zdążymy wchłonąć wszystkich wartościowych i rozwijających dzieł kultury, więc po co marnować czas na te o mocno dyskusyjnej jakości?

Kiedy świat ogarnęła pandemia, a wraz z nią nadszedł czas społecznej izolacji, w internecie zapanował niepokojący trend na wykorzystywanie tego momentu na nadrabianie wszystkiego, na co do tej pory nie mieliśmy czasu lub energii. I jeśli komuś się to udaje – super. Ale dla wielu osób ten czas jest przecież ekstremalnie trudny. Niektórzy stracili jedyne źródło dochodu, inni obawiają się, że za chwilę zostaną zwolnieni z pracy. Wielu ludzi tęskni za bliskimi, którzy są daleko lub pracują w służbie zdrowia i izolują się od rodziny, by jej nie narażać. Chyba wszyscy boimy się o swoje zdrowie i życie, a także zdrowie i życie ważnych dla siebie osób. Trudno więc oczekiwać, że każdy będzie w stanie wypełniać te tygodnie nauką nowych rzeczy, poszerzaniem kwalifikacji zawodowych, rozwijaniem biznesu online, gotowaniem trzydaniowych obiadów i treningami z Chodakowską. Niektórzy są za bardzo skupieni na walce ze stresem i wystarczającym obciążeniem jest dla nich po prostu przetrwanie.

 

Przyjemność, do której się nie przyznajemy

To, jak się ubieramy, co oglądamy i czytamy, czego słuchamy, a nawet co jemy, buduje nasz społeczny wizerunek i tożsamość. Oczywiście każdy z nas chce uchodzić za ambitnego intelektualistę z doskonałym wyczuciem smaku. W związku z tym nieustannie boimy się utraty twarzy i tego, co pomyślą o nas inni.

Pojęcie „wstydliwej przyjemności” opiera się na kontraście. Z jednej strony widzimy, że coś sprawia nam radochę, ale z drugiej wiemy, że nie wypada się do tego przyznać. Następuje zjawisko dysonansu poznawczego, bo nasze uczucia (czyli ciągoty do określonego rodzaju treści) nie odpowiadają naszym aspiracjom i obrazowi „ja”. W związku z tym staramy się dopasować rzeczywistość do oczekiwań, ukrywając „grzechy”. Czasami wmawiamy sobie, że oglądamy jakiś serial „ironicznie” lub próbujemy poddawać go skomplikowanej analizie psychologiczno-społecznej (zauważyliście, że od pewnego czasu programy typu reality show określane są mianem „eksperymentów społecznych”?). Innym razem wypieramy się swoich sympatii, czyścimy historię przeglądarki lub chowamy się z Harlequinem po kątach, by nie musieć się tłumaczyć z tych osobliwych upodobań. Słowem: wierzymy, że mówią one o nas coś złego, do czego nie chcielibyśmy się przyznać nawet przed sobą.

Z drugiej strony, już samo uczucie wstydu częściowo uwalnia nas od poczucia winy. „Wiem, że nie powinienem oglądać głupich programów typu reality show, więc jestem lepszy, niż te osoby, które robią to bezkrytycznie”. „Burgery nie są częścią mojej diety, wcale ich nie lubię, to przecież tylko „cheat meale”, które się nie liczą”. „Nie jestem głupią fanką Britney, słucham jej tylko dla jaj”.

 

A może guilty pleasure ma pewną ważną funkcję?

Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze: przyjemność i relaks to nie powód do wstydu. Przeciwnie – każdy z nas powinien dowiedzieć się, co go odpręża i nauczyć się mądrze wykorzystywać tę wiedzę. Nie da się przez cały czas funkcjonować na najwyższych obrotach. Nawet jeśli autentycznie interesujemy się sytuacją geopolityczną na dalekim wschodzie, wpływem pandemii na światową gospodarkę oraz mechanizmami powstawania zaburzeń psychicznych, nie zawsze mamy siłę zajmować się tak wymagającymi tematami. Od czasu do czasu potrzebujemy się „odmóżdżyć” i zresetować. Między innymi po to, by po pewnym czasie wrócić do tych ambitniejszych kwestii ze świeżym umysłem. No i żeby spać spokojnie i nie pozabijać domowników w afekcie.

Sama przez długi czas ulegałam szkodliwej narracji o guilty pleasure i wstydziłam się tego, w jaki sposób się relaksuję. Bałam się, co ktoś sobie o mnie pomyśli, kiedy przyznam się do tego, że większość książek, które połykam w ciągu roku to kryminały, a oprócz „House of cards” czy „Młodego papieża” mam na koncie obejrzenie całego mnóstwa seriali dla nastolatek (żeby nie było wątpliwości: nastolatką przestałam być niestety już ponad dekadę temu). Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że zdecydowana większość z nas ma w szafie coś równie „obciachowego”. W ostatnim czasie coraz więcej osób robi taki „coming out”, przyznając się do oglądania głupich programów o ludziach rywalizujących ze sobą na rajskiej wyspie lub czytania tanich erotyków. I co? I nic, przecież te wyznania nie odbierają im inteligencji, talentu czy sukcesów. A już z całą pewnością nie odbierają im naszej sympatii. Przeciwnie: dzięki temu różnego typu autorytety stają się w naszych oczach bardziej ludzkie i schodzą z piedestału, co zwykle działa na ich korzyść.

Każdy, kto uprawia sport „na poważnie” (czyli nie ja, Boże uchowaj), wie, jak ważne jest niedopuszczanie do przetrenowania. Zbyt wiele przesadnie długich i ciężkich treningów może doprowadzić do przeciążenia organizmu i w efekcie sprawić, że zamiast jednego kroku w przód zrobimy dwa kroki w tył. Tak samo jest z naszym umysłem i szeroko pojętymi mocami przerobowymi. Nie można pracować od rana do nocy. Nie można wiecznie się wysilać. Nasze ciało i umysł nie są głupie – jeśli nie zapewnimy im odpoczynku, w pewnym momencie same nas do tego zmuszą. A wtedy zamiast dnia resetu być może będziemy musieli zafundować sobie kosztowną, wielomiesięczną terapię.

Wypracowanie sobie skutecznych metod relaksu jest bardzo istotnym elementem rozwoju osobistego. Ponownie sięgnę tu po egzotyczną dla mnie metaforę sportową: regeneracja to część planu treningowego, pomagająca w wypracowaniu pożądanej sylwetki i wydolności. Oglądanie komedii romantycznych, slasherów czy seriali paradokumentalnych to więc nie strata czasu – to sposób na to, byśmy po takiej „kuracji” byli w stanie wrócić do wysiłku umysłowego z nową energią!

Jeśli więc potrzebujecie jakiegoś mądrego wyjaśnienia swoich guilty pleasures, to proszę bardzo: w ten sposób wcale się NIE OPIERDZIELAMY, tylko się REGENERUJEMY. Nie MARNUJEMY CZASU NA GŁUPOTY, a uprawiamy radosny ESKAPIZM.

Mam na imię Alicja, jestem magistrem psychologii, copywriterką, właścicielką własnej firmy i zapaloną podróżniczką. Ale oprócz tego uwielbiam tańczyć jak porąbana do hitów Enrique Iglesiasa i Shakiry (nie, nie tylko na weselach i w klubach, ale również w domu, kiedy nikt nie widzi), jestem zagorzałą fanką „Ślubu od pierwszego wejrzenia”, seriali typu teen drama, frytek z Maca, paprykowych Lay’sów i książkowych thrillerów, przez które później nie mogę spać po nocach. A, no i rozcieńczam whisky Colą. ZERO. I w ogóle się tego nie wstydzę. Przyjemnie spędzony czas nigdy nie jest czasem straconym.

No dobra, to był mój coming out. Teraz czekam na wasze 😉

 

Jeśli podobał ci się ten wpis, skomentuj, polub albo udostępnij. A najlepiej wszystko naraz – jak szaleć, to szaleć!