Ostatnio natknęłam się na słynne już zdanie Pani Swojego Czasu: „Zrobione jest lepsze od doskonałego”. Od tego momentu nie mogę go wyrzucić z głowy, bo mam wrażenie, że zostało sformułowane specjalnie dla mnie. Ile szans sama sobie odebrałam, bo miałam poczucie, że lepiej w ogóle czegoś nie robić, niż zrobić to w sposób daleki od perfekcji? Jak często sama siebie hamuję przed zrobieniem czegoś, czego pragnę, ponieważ boję się porażki? Ile dni zmarnowałam, rozmyślając o tym, czego mi brakuje, zamiast wykorzystać zdolności, które posiadam i dążąc do stawania się coraz lepszą w interesujących mnie dziedzinach?
Założenie tego bloga nie było spontaniczną decyzją czy wynikiem chwilowego impulsu. Przeciwnie – zanim to zrobiłam, marzyłam o tym od kilku lat. Przez cały czas buzowały we mnie emocje, opinie i przemyślenia, które chciałam przekazać światu. Mało tego: już zdarzało mi się to robić, bo z zawodu (wykonywanego, nie wyuczonego) jestem copywriterką i redaktorką. Pisanie jest jednocześnie moim hobby (od dzieciństwa) oraz sposobem zarabiania na życie. Jednak jak większość copywriterów, w pracy nie zawsze i nie do końca mogę wyrazić siebie. Ograniczają mnie pomysły i oczekiwania klientów, a od zleceń felietonowych zdecydowanie częściej zdarzają mi się zamówienia na opisy płytek podłogowych czy teksty o tym, do czego może się przydać robot planetarny. Marzyłam o swoim miejscu, w którym nic nie będzie mnie ograniczało, w którym będę mogła wyrażać siebie i przekazywać takie treści, jakie sama wybiorę. Blog miał być moim ukochanym „dzieckiem” i najprzyjemniejszą częścią mojej codziennej działalności. Tymczasem pozwoliłam na to, by przez większość czasu… leżał odłogiem, przypominając o sobie raz w roku, kiedy trzeba było zapłacić za domenę i serwer.
Czy jestem w stanie napisać coś, co będzie warte opublikowania?
Nagle okazało się, że nie jestem tak pewna siebie, jak mi się wydawało. Zdarzało mi się napisać wpis, a później go nie opublikować. Jeszcze częściej wpadałam na pomysł, który nigdy nie doczekiwał się realizacji, bo uznawałam, że temat jest zbyt mało istotny. Bo przecież powinnam pisać tylko o rzeczach ważnych. Bo nie mogę zaśmiecać sieci swoimi luźnymi przemyśleniami. Bo każdy wpis powinien być niesamowicie przydatny, a do tego jeszcze oryginalny. I wreszcie: bo śmiertelnie bałam się pokazać światu cokolwiek, co nie będzie wymuskane i po prostu idealne.
To jest zabawne, bo sama czytuję blogerów, którzy tworzą krótkie wpisy oparte na pojedynczej myśli czy wrażeniu. Nie przeszkadza mi, jeśli ktoś zapomni o przecinku (lub dziesięciu) albo zrobi milion powtórzeń. Nie oczekuję, że wszystko, co przeczytam u kogoś innego, zmieni moje życie. Podobają mi się teksty, które nie odkrywają Ameryki i nie wymyślają koła na nowo. Więc dlaczego samej sobie nie pozwalam na bycie niedoskonałą i robienie tyle, ile w danej chwili potrafię i jestem w stanie?
Ta paskudna prokrastynacja
Z pojęciem prokrastynacji po raz pierwszy spotkałam się podczas studiów. Wtedy było to bardzo modne określenie, którym młodzi ludzie lubili opisywać własne lenistwo i skłonność do odkładania obowiązków na Świętego Nigdy. Tyle że mnie to wtedy nie dotyczyło. Byłam dobrą, sumienną studentką. Miałam stypendium naukowe, chodziłam nawet na „nieobowiązkowe” wykłady, czytałam podręczniki, uczyłam się po nocach, żeby zdać wszystkie egzaminy z co najmniej niezłym wynikiem. Problem pojawił się, kiedy trzeba było napisać pracę magisterską. Nagle zaczęłam odczuwać paraliżujący lęk przed zrobieniem czegokolwiek. Bo przecież taka praca musi być arcyciekawa, unikalna, wyjątkowa. No i perfekcyjna. Efekt był łatwy do przewidzenia: choć zajęłam się tematem, który szalenie mnie pasjonował, dzisiaj nie jestem w stanie wracać do tych swoich wypocin, bo zostały napisane na ostatnią chwilę, poniżej moich możliwości. Pisałam po nocach, byłam coraz bardziej zmęczona i przez to popełniłam wiele głupich błędów, a do tego nie wystarczyło mi czasu ani energii, by wszystko poprawić i dopracować. Strach przed napisaniem kiepskiej pracy… przyczynił się do tego, że ta praca nie wyszła tak, jak by mogła i jak bym sobie tego życzyła.
Na tym właśnie polega prokrastynacja, czyli odkładanie ważnych zadań na ostatnią chwilę, przez co zostają wykonane niedokładnie lub w ogóle niezrealizowane. Podłożem jest strach przed porażką, zbyt wysokie wymagania wobec samego siebie oraz perfekcjonizm. Nie chodzi o lenistwo czy olewający stosunek do obowiązków. Wprost przeciwnie: prokrastynatorzy wszystko (włącznie ze sobą) traktują ze śmiertelną powagą, przez co wolą nie zrobić nic, niż zrobić coś, co nie będzie idealne.
Bałagan w głowie, bałagan w pracy
Ostatnio zauważyłam, że ten problem zaczął mnie dopadać również w pracy zarobkowej. Chociaż robię to od kilku lat, coraz częściej czuję się jak sparaliżowana tremą debiutantka, która pracuje mało efektywnie, bo do każdego zadania zabiera się jak pies do jeża i przeżuwa każde zdanie, jakby spodziewała się otrzymać za nie Nobla czy Pulitzera. I o ile niezagospodarowany blog jest tylko wyrzutem sumienia i niespełnionym marzeniem, to trudności z wykonywaniem obowiązków zawodowych przekładają się na niezadowalające finanse. Oczywiście nie wszystko zależy ode mnie, a liczba zleceń bywa zmienna, jednak gdybym miała być ze sobą całkiem szczera, to tak – mogłabym zdziałać znacznie, znacznie więcej, gdybym zmusiła swój zakuty łeb do większego luzu. No i fajnie by było, gdybym aż tak często nie kończyła tych zadań, które mam, o godzinie 3:00 nad ranem.
„Bój się i działaj!”
Wracając jednak do bloga… Mam notes pełen pomysłów. Nie wszystkie są świetne, ale pewnie co najmniej kilka z nich jest choć trochę dobrych. Mam foldery pełne zdjęć z podróży, które mogą kogoś zainspirować lub zaciekawić.* Ponownie: to nie są wybitne zdjęcia. Ale czy inni blogerzy publikują wyłącznie arcydzieła sztuki fotograficznej i okrągłe zdania, których nie powstydziłaby się Tokarczuk? No nie. Więc dlaczego akurat ja czuję się zobligowana do tak restrykcyjnej autocenzury?
W tym roku zamierzam wziąć sobie do serca słowa innej blogerki, Tekstualnej: „Bój się i działaj!” i w związku z tym mam solidne postanowienie, by mój blog zaczął żyć. Zwykle nie lubię mówić głośno o swoich planach, bo nie chcę zapeszać i generować oczekiwań, ale tym razem czuję, że taka publiczna deklaracja jest mi potrzebna. Oczywiście może się zdarzyć tak, że nikt tego nie przeczyta, ale publikacja w internecie to zawsze więcej niż myśl, którą łatwo zignorować i która nie będzie wiązać się z obciachem, jeśli za nią nie podążę. Mam nadzieję, że uda mi się pisać i publikować cokolwiek mniej więcej raz w tygodniu. Wiem, że nie wszystkie wpisy będą świetne. Ba, część z nich nie będzie pewnie nawet dobra. Przynajmniej według moich, wywindowanych w kosmos kryteriów. Żaden nie będzie idealny, bo przecież nie jestem Janiną z Janina Daily 😉 Ale będą moje. I mam nadzieję, że z czasem staną się coraz lepsze i ktoś będzie chciał je czytać.
* Dla uściślenia: ten tekst powstał ok. miesiąca temu, kiedy sytuacja związana z epidemią nie była jeszcze tak poważna jak teraz. Wtedy planowanie podróży wydawało się normalną aktywnością… Na razie raczej nie będę wrzucać podróżniczych wpisów na bloga, ale wierzę, że jeszcze przyjdzie na nie czas i komuś się przydadzą.
Dla początkującego blogera każdy czytelnik stanowi źródło gigantycznej radości i satysfakcji. Więc jeśli jakimś cudem ktoś to przeczytał, bardzo proszę, by zostawił po sobie ślad. I odwiedzał mnie częściej, a jeśli jest gotów na taki akt zaufania – obserwował mnie w mediach społecznościowych. Postaram się Was nie zawieść 🙂