Ten wpis to wyraz mojej osobistej frustracji związanej z tym, co widzę w bliższym i dalszym otoczeniu. Nie wiem, na ile moje obserwacje są zgodne z waszymi – mam nadzieję (choć przyznam, że coraz mniejszą), że nie bardzo. Że może to ja mam pecha, trafiając na tak wielu nieodpowiedzialnych, czy wręcz (po co owijać w bawełnę?) głupich ludzi, ale ogół społeczeństwa jest nieco rozsądniejszy. Może. Oby. Póki co własne doświadczenia nie napawają mnie optymizmem.
Na początku była panika. Pustoszenie sklepowych półek, zamykanie się w bunkrach z makaronu i papieru toaletowego, polewanie wszystkiego (a nie, jak zwykle, tylko własnego gardła) spirytusem, bezwzględny dystans społeczny. Wszystkie te zachowania wynikały z naturalnego, odwiecznego strachu przed NOWYM. Tyle że tym razem nie bano się wyimaginowanych niebezpieczeństw, do miana których urosły np. kobiety w spodniach, „ideologia gender”, geje i lesbijki czy media społecznościowe, które „na pewno zniszczą wszystkie relacje międzyludzkie”. Tym razem zagrożenie było (i jest) prawdziwe. Wydawało się, że Polacy naprawdę się zjednoczyli, idąc na ustępstwa dla większego dobra. Bo przecież wiadomo, że 20-latka odmawiająca sobie spotkania ze znajomymi chroni nie tylko siebie, ale również (a właściwie przede wszystkim) swoich rodziców lub czyichś dziadków, których może spotkać kilka dni później podczas zakupów w Lidlu. Jasne, nie było tak kolorowo, jak próbowały nam wmówić media. Być może w mniejszych miejscowościach było pusto, ale duże miasta z pewnością nie zaczęły przypominać postapokaliptycznych krajobrazów rodem z hollywoodzkich filmów (jeśli w telewizji czy prasie pokazywano tego typu zdjęcia, to prawdopodobnie zrobiono je tuż po wschodzie słońca, kiedy wszyscy jeszcze spali). W kwestii pustoszenia ulic koronawirus wykazał znacznie mniejszą skuteczność niż serial „Niewolnica Isaura” w latach osiemdziesiątych. Niemniej chyba większość ludzi poszła na pewne ustępstwa, chociażby rzadziej wychodząc na zakupy czy wysyłając pracowników na pracę zdalną. Udało nam się nawet ograniczyć wyjazdy na Święta Wielkanocne! Oklaski proszę Państwa, Polacy to jednak mądry i zdyscyplinowany naród.
„Panie, ile można siedzieć w domu?”
Ale jak wiadomo, nic nie może pozostać nowością na długo. Zgodnie z przewidywaniami, pandemia w pewnym momencie przestała być dla nas czymś nadzwyczajnym, a stała się „nową normalnością”. Niestety mnóstwo osób zrozumiało to sformułowanie opacznie. Zamiast przyjąć, że na dobre trzeba będzie zaprzyjaźnić się z maseczkami, płynami dezynfekującymi i witaniem się z innymi łokciem (a najlepiej: widzeniem się z nimi tylko za pośrednictwem Skype’a), uznali, że skoro nowy koronawirus zostanie z nami na dłużej, to znaczy, że… właściwie można już wracać do dotychczasowego sposobu funkcjonowania. Najwyraźniej ludzie, którzy naprawdę wierzyli w to, że cała ta sytuacja potrwa dwa tygodnie lub miesiąc, nie tylko istnieją, ale w dodatku stanowią pokaźną część społeczeństwa. Byli gotowi nawet na spore wyrzeczenia przez chwilę, ale dłużej? „No bez przesady, nie dajmy się zwariować!”. Można powiedzieć, że przygotowali się na sprint, podczas gdy od początku szykował się maraton. W efekcie wypstrykali się z energii na pierwszej prostej i teraz nie mają siły i motywacji do jakichkolwiek starań czy wyrzeczeń.
W efekcie osoby, które wciąż przestrzegają zaleceń, ograniczając wyjścia z domu do niezbędnego minimum, przez wielu zaczęły być traktowane jak kosmici. Przysięgam, ludzie nie dowierzają nam, że robimy zakupy tylko raz w tygodniu i nie urządzamy korona party co kilka dni. A ja zachodzę w głowę: co w tym trudnego? Nasi dziadkowie i pradziadkowie walczyli na wojnie, a my nie wytrzymamy kilku miesięcy, pracując zdalnie i oglądając Netflixa? Czyli to prawda, że każde kolejne pokolenie to coraz większe mięczaki. Nasz gatunek jest zgubiony.
Efekt, który możemy teraz obserwować, w psychologii nazywamy zjawiskiem habituacji. Najprościej rzecz ujmując, polega ona na przyzwyczajaniu się do powtarzającego się bodźca i wyciszeniu odpowiadających na niego reakcji. Przykładem może być to, że nie słyszymy tykającego zegara lub głośnej pracy lodówki w swoim domu (a przynajmniej nie zwracamy uwagi na te dźwięki) czy przestajemy czuć perfumy po kilku minutach od ich rozpylenia. Podobny mechanizm funkcjonuje np. w odniesieniu do kwestii bezpieczeństwa. W 2018 roku w Polsce popełniono 539 zabójstw. W tym samym czasie w Meksyku zostało zamordowanych… 29100 osób. Oczywiście Meksyk ma ponad trzy razy więcej mieszkańców niż nasz kraj, ale nawet po dokonaniu obliczeń wychodzi, że ryzyko zostania ofiarą morderstwa jest tam kilkunastokrotnie wyższe. Domyślam się, że Meksykanie nie są wolni od strachu, jednak nie powstrzymuje ich to przed prowadzeniem względnie normalnego życia. Wyobrażam sobie jednak, że gdybyśmy my nagle zaczęli się mierzyć z taką skalą przestępczości z użyciem przemocy, pewnie wszyscy pochowalibyśmy się w domach i bali się z nich wychodzić choćby po bułki. Ale kiedy taka sytuacja jest „normą”, trzeba się do niej przyzwyczaić. Wiem, że mocno to wszystko upraszczam, ale ten przykład służy mi tylko do zilustrowania tego, w jaki sposób nasza psychika broni się przed świadomością zagrożenia. Nie bylibyśmy w stanie funkcjonować, gdybyśmy na każdym kroku myśleli o tym, jakie choroby, wypadki i inne nieszczęścia grożą nam przez całe życie. Więc je wypieramy, przyzwyczajamy się do funkcjonowania w cieniu zagrożenia i przestajemy o nim myśleć.
To nie czas na powrót do starych przyzwyczajeń
Tyle że koronawirus (w przeciwieństwie do raka czy wypadków samochodowych, do których często bywa przyrównywany) jest bardzo zaraźliwy. Wystarczy poczytać o tym, co się dzieje we Włoszech, Hiszpanii czy USA. Niemyślenie o patogenie nie sprawi, że przestanie się on rozprzestrzeniać. Naprawdę, siedzenie w domu w takim momencie nie jest stratą czasu. To działanie, które może komuś uratować życie.
Codziennie widzę wokół siebie mnóstwo przejawów lekceważenia ryzyka. Ludziom chyba znudziło się siedzenie w domu, bo coraz częściej słyszę, że ktoś się z kimś spotkał czy dokądś poszedł (i nie mam tu na myśli spaceru po plaży czy parku w bezpiecznej odległości od innych przechodniów). Moja przyjaciółka pracuje w galerii handlowej, a te, jak wiadomo, zostały wczoraj otwarte. Myślicie, że było tam niemal pusto, a ludzie przychodzili tylko w najpilniejszych sprawach? To pomyślcie jeszcze raz. Mimo że ogromna część sklepów wciąż pozostaje zamknięta (duże firmy, takie jak LPP czy Empik nie otwierają swoich punktów, twierdząc, że przez ograniczenia nie zarobią, a przy okazji próbując wynegocjować niższe opłaty za wynajem lokali), od rana ustawiały się ogromne kolejki. Zresztą, nie muszę wam o tym opowiadać, wystarczy popatrzeć na zdjęcia z Ikei w Katowicach.
Otwierają się też biura, które do tej pory bez problemu były w stanie funkcjonować zdalnie. Biura, w których czasami przebywa po kilkanaście lub kilkadziesiąt osób (w jednym pomieszczeniu). Argumentacja? „Rząd powoli znosi ograniczenia, więc zagrożenie już minęło”. Serio, wykształceni ludzie na kierowniczych stanowiskach wierzą w takie bajki i nie wstydzą się wygłaszać tego rodzaju stwierdzeń na głos. Część pracowników dotychczas wykonywała swoje obowiązki zdalnie z uwagi na opiekę nad dziećmi, ale przecież teraz podjęto decyzję o otwarciu przedszkoli i żłobków. Nieważne jest choćby to, że sprzeciwia się jej wielu specjalistów, w tym lekarze z Porozumienia Pracodawców Ochrony Zdrowia. I mają racjonalne argumenty, np. takie, że MAŁE DZIECI NIE SĄ W STANIE PRZESTRZEGAĆ WYMOGÓW SANITARNYCH. Bardziej obrazowo: kilkulatki dłubią w nosie, ślinią się, kichają bez zasłaniania ust dłonią, dotykają kolegów i opiekunów. Tego się nie da opanować, koniec i kropka.
Jestem pierwszą osobą, która będzie broniła niezbywalnego prawa do wolności. Uważam ją za największą, fundamentalną wartość w życiu. Jednocześnie według mnie nie może ona być nieograniczona. Nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Oznacza to choćby tyle, że nie mamy prawa nikogo obrażać, bić czy obmacywać w klubie. To nie są przejawy naszej wolności, tylko akty przemocy wobec innych. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, czym jest narażanie zdrowia innych ludzi poprzez przyczynianie się do rozprzestrzeniania się epidemii.
Nie jest tajemnicą, że nie jestem zwolenniczką obecnego rządu i uważam jego obecne decyzje za absurdalne (oraz podyktowane interesem politycznym – przypomina mi się słynne przemówienie Lorda Farquaada ze „Shreka”: „Zapewne wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotów”). Wiele ustaw związanych z koronawirusem sprawia wrażenie co najmniej nieprzemyślanych, napisanych na kolanie. Ale niektóre z nich mają pewien sens, o ile ich postanowienia są realizowane z głową. Być może dałoby się podejść do otwierania placówek opiekuńczych mądrzej, np. udostępnić taką opiekę tylko dla dzieci przedstawicieli pewnych grup zawodowych, choć i to wydaje się bez sensu (no bo przecież dzieci wykonawców zawodów medycznych miałyby jeszcze większą szansę na przyniesienie tego paskudztwa do przedszkola i zarażenie wszystkich przebywających tam osób). Tak czy siak: myślenie krytyczne naprawdę nie boli. To, że coś jest dozwolone (choć nawet Minister Zdrowia wcale nie zachęca do korzystania z tej możliwości), nie oznacza, że trzeba to od razu robić. Zostawmy tego typu rozwiązania tym, którzy naprawdę nie mają wyjścia. Na przykład tym, którzy nie mogą wykonywać swojej pracy zdalnie i przez te miesiące nie zarobili ani złotówki. Otwieranie biur, w których wszyscy pracują na komputerach i nie ma przeszkód, by robili to z zacisza własnego domu? Według mnie to skrajna nieodpowiedzialność i zwykła głupota. Ciekawe, czy takie skamieliny, które przez zbytnie przywiązanie do dotychczasowych schematów działania nie są w stanie dostosować się do zaleceń, byłyby gotowe ponieść odpowiedzialność, gdyby przez ich lekkomyślne decyzje ktoś zachorował, a nawet umarł?
Dobra, ulało mi się. Wracam do meritum.
Rozproszenie odpowiedzialności, czyli „a co to zmieni?”
Kolejnym zjawiskiem psychologicznym, które obecnie możemy obserwować na wielką skalę, jest rozproszenie odpowiedzialności. Wydawałoby się, że im więcej ludzi obserwuje kryzysowe zdarzenie (np. akt przemocy lub wypadek samochodowy), tym większa szansa, że ktoś na nie zareaguje. Dzieje się jednak zupełnie na odwrót: im większa jest liczba obecnych osób, tym większe ryzyko, że żadna z nich nie pomoże ofierze. Dlaczego? Główną przyczyną jest brak poczucia osobistej odpowiedzialności. W takich momentach zwykle myślimy, że „na pewno ktoś inny się tym zajmie”. Niestety, do takich samych wniosków dochodzą pozostali świadkowie.
To prawda: jedna osoba niewyściubiająca nosa z domu nie jest w stanie powstrzymać pandemii. W tym momencie jednak wypadałoby przypomnieć pewien banał: ocean składa się z milionów małych kropli. Jeśli każdy z nas pomyśli, że nie warto się ograniczać, to skutki mogą być naprawdę opłakane. Te podawane codziennie „nowe przypadki” oraz śmierci to nie tylko cyferki. To prawdziwi ludzie, którzy mieli jeszcze przed sobą jakąś część życia. Czyjeś ukochane babcie, dziadkowie, mamy, ojcowie, małżonkowie, rodzeństwo, dzieci i przyjaciele. Te setki zgonów to tysiące życiowych tragedii i miliony łez.
Ogromna część z nas nie ma wyboru. Nie może pracować z domu, nie może uniknąć przemieszczania się komunikacją miejską, spotkań z innymi. Musi czasem wyjść z powodu poważnych problemów psychicznych lub przemocy w rodzinie. I pozostawmy tę możliwość właśnie takim osobom. Nie ściągajmy do biura pracowników, którzy bez problemu mogą wykonywać swoje obowiązki zdalnie. Nie spotykajmy się ze znajomymi tylko dlatego, że nam się nudzi. Nie zdejmujmy masek, bo jesteśmy młodzi i nie boimy się zakażenia (zresztą, akurat maseczki chronią nie tyle nas, co inne osoby przebywające w naszym pobliżu, więc nienoszenie ich nie jest wyrazem odwagi, a aktem egocentryzmu). Nie pozwalajmy, by habituacja i rozproszenie odpowiedzialności (czyli de facto oszustwa, jakich dopuszcza się na nas umysł) przerodziły się w znieczulicę.
Na koniec kilka faktów
Pandemia dobitnie obnażyła pewien brak w edukacji, na który zwracam uwagę już od dawna: ludzie nie potrafią weryfikować informacji. Po prostu nie są tego nauczeni. Przyjmują rozmaite komunikaty bezrefleksyjnie i bez zrozumienia. Nie mają narzędzi do oceny, czy źródło, z którego korzystają, jest wiarygodne. A ponadto nie myślą krytycznie i nie potrafią wyciągać trafnych wniosków.
Tym razem pominę ogrom fake newsów i łańcuszków o „szwagierce kolegi, która pracuje w agencji rządowej i powiedziała, że koronawirus to spisek i ściema”. To nic, bo ludzie nie są nawet w stanie poprawnie odczytywać OFICJALNYCH, rządowych komunikatów. „Przystępujemy do stopniowego odmrażania gospodarki? To musi oznaczać, że ryzyko minęło i możemy bezpiecznie lizać klamki w miejscach publicznych! Hulaj dusza, piekła nie ma!” No… Niestety nie. W ostatnich dniach usłyszałam mnóstwo różnych bzdur. Że jak ktoś kilka tygodni temu miał gorączkę, to na pewno już przeszedł COVID-19 i nic mu nie grozi (póki co eksperci nie wykluczają, że można zachorować dwa razy; autodiagnozę bez testu, na podstawie samej temperatury łaskawie pominę milczeniem…). Że skoro rząd znosi restrykcje, to jesteśmy już całkiem bezpieczni (no cóż, wyjaśnienie może być prostsze: po prostu kończy mu się forsa; poza tym wciąż obowiązują takie same obostrzenia sanitarne). Że jeśli otwierane są galerie handlowe i hotele, to epidemia jest w fazie wygasania.
No i ta ostatnia bzdura wymaga szerszego omówienia. Istnieje bowiem wartość zwana współczynnikiem reprodukcji wirusa, która mówi nam, jak rozprzestrzenia się patogen. Jeśli współczynnik ten (oznaczany jako R) wynosi więcej niż 1, oznacza to, że każdy zarażony zakazi więcej niż jednego kolejnego pacjenta. Jeżeli zaś jest on mniejszy niż 1 – mamy do czynienia z sytuacją, w której każdy nosiciel zaraża mniej niż jedną następną osobę. Możemy wtedy mówić o gasnącej epidemii. Tak się składa, że obecnie R wynosi 1,13. I choć wartość ta jest niższa niż na samym początku pandemii, wciąż jest ona w fazie rozwoju i z całą pewnością nie można mówić o jej wygasaniu, albo, co gorsza, o braku jakiegokolwiek zagrożenia.
Dodatkowo warto wspomnieć, że skala epidemii w Polsce z całą pewnością jest zaniżona. Podczas gdy np. w Niemczech przeprowadza się nawet 50 tysięcy testów na dobę, u nas ta liczba jeszcze kilka dni temu wynosiła kilkanaście tysięcy, a obecnie spadła do kilku tysięcy na dzień. I jeśli komuś się wydaje, że to dlatego, iż nie ma potrzeby wykonywania większej ich liczby, to sam Minister Zdrowia zwrócił uwagę na to, że jest inaczej, a liczba chorych prawdopodobnie jest znacznie niedoszacowana.
Podsumowując: nie, epidemia jeszcze nie wygasa. Nie, nie możemy lizać publicznych toalet, przytulać się do obcych w metrze i obmacywać wszystkich bułek w Biedronce. Możemy za to doprowadzić do tego, by liczba nowych zakażeń (i śmierci) była coraz mniejsza. Po prostu, jeśli tylko możemy, siedźmy na dupach i zachęcajmy do tego innych. Tylko tyle i aż tyle.
Jeśli podobał ci się ten wpis, skomentuj lub udostępnij. A najlepiej jedno i drugie – jak szaleć, to szaleć.