To nie jest zestawienie obiektywnie najlepszych filmów minionego roku. Powiem więcej: to nawet niekoniecznie jest lista dzieł, które JA uważam za obiektywnie najlepsze, najbardziej solidnie nakręcone i najbardziej wartościowe. Brakuje na niej wielu nagradzanych, powszechnie cenionych produkcji. Nie ma tu np. oscarowych „Parasite” czy „Green book”, które doceniam, ale które z różnych powodów nie zostały ze mną na dłużej i nie dołączyły do moich ulubionych. Pamiętajcie, że to zestawienie w stu procentach subiektywne. „Lubienie” jest kapryśne: można przecież wiedzieć, że znawcy kuchni na całym świecie zachwycają się truflami i kawiorem, a osobiście woleć leniwe swojej mamy i czekoladę. I wszystko jest OK, dopóki jest to prawdziwa, dobrej jakości czekolada, a nie wyrób czekoladopodobny.
Na początek kilka uwag technicznych. Na liście znalazły się wyłącznie filmy, które miały swoją polską premierę w 2019 roku. To wyklucza kilka produkcji, które uwielbiam i które zostały nagrodzone np. podczas ostatnich Oscarów. Zgodnie z tą zasadą, musiałam z całych sił powstrzymać się przed ich opisaniem („Jojo Rabbit”, to o tobie 🖤). Będą musiały poczekać na kolejny wpis z tej serii.
Oczywiście nie widziałam też WSZYSTKICH produkcji, które pojawiły się w kinach i na serwisach streamingowych w 2019 roku. Kilka z nich mam na swojej „liście wstydu”, więc być może z czasem będę musiała uaktualnić to zestawienie. Niektórych bardzo dobrych filmów pewnie nigdy nie obejrzę, bo np. stronię od horrorów (słyszałam, że „Midsommar” jest świetny, ale jestem na niego zdecydowanie zbyt mimozowata). Tak czy inaczej: każde opisane tu dzieło ma szczególne miejsce w moim serduszku i każde szczerze polecam.
Captain Marvel
Sztampowe, schematyczne „origin story”. Film superbohaterski jakich wiele. Ale dla mnie i dla wielu innych kobiet absolutnie przełomowy. W końcu dostałyśmy bohaterkę, z którą możemy się utożsamiać. Wreszcie jej siłą nie są podkreślana na każdym kroku uroda i prężenie się w skąpym stroju niepozostawiającym pola dla wyobraźni. Kocham Brie Larson. Kocham Samuela L. Jacksona. Kocham flerkena. Kocham scenariusz, który każe postaci walczyć nie z „dziurą w niebie”, a z własnymi, wewnętrznymi ograniczeniami, w dużej mierze wynikającymi z destrukcyjnego wpływu innych. I kocham tę „nachalną feministyczną propagandę”, która wycisnęła łzy z oczu kobietom na całym świecie. Jeśli jej nie rozumiecie, jeśli nie dotyka wam tego miękkiego w środku, to jesteście cholernymi szczęściarzami. Ja nie jestem, więc się wzruszyłam. To jest moja superbohaterka, którą będę nosiła na koszulkach i breloczkach do kluczy.
Avengers: Endgame
Recenzenci i komentatorzy kultury lubią podkreślać, że „Endgame” to właściwie nie jest film, a event, podsumowanie ponad dekady tworzenia spójnego uniwersum. W związku z tym trudno oceniać go w kategoriach pojedynczego, samodzielnego dzieła, które będzie miało sens nawet dla kogoś, kto do tej pory w ogóle nie śledził produkcji superbohaterskich. Nie mogę się z tym nie zgodzić. Jednocześnie mam ogromny szacunek do twórców, że udało im się tak pięknie pospinać wszystkie wątki, zawrzeć sporo fanservice’u, który nie kłuł w oczy, dać trochę czasu ekranowego każdej z postaci, a jednocześnie dostarczyć tak wielkich emocji. Tak, ta część była przewidywalna jak cholera, bo zakończenie tej historii mogło być tylko jedno. Tak, zdecydowanie bardziej kocham „Infinity war”. A jednak płakałam jak bóbr podczas WIADOMEJ SCENY pod koniec, aż mi było wstyd, gdy zapalono światła w kinie. Podczas drugiego seansu popłynęłam jeszcze bardziej. Dla was to nie musi nic znaczyć, ale dla mnie znaczy wiele. Pewnie jeszcze kiedyś wrócę do tego filmu. Jak już przestanę szlochać na samą myśl 😉
Rocketman
Brak tego filmu wśród nominacji do tego rocznych Oscarów (poza piosenką Eltona Johna, oczywiście) uważam za prawdziwy skandal. W moim odczuciu „Rocketman” jest o kilka poziomów wyżej niż zeszłoroczne, totalnie przereklamowane, do bólu sztampowe „Bohemian Rhapsody”. Jasne, można uważać Freddiego Mercurego za znacznie ciekawszą powstać niż Elton. Tak, ja też chętniej słucham kawałków Queen. Ale sam film wydaje mi się zdecydowanie bardziej udany. Bardzo sobie chwalę fakt, że twórcy nie bali się wyjść poza ograny schemat filmu biograficznego czy wręcz laurki. Podoba mi się formuła musicalu, nieco mniej liniowa akcja i nowe wykonania wykorzystanych utworów. Dwie godziny seansu minęły mi jak z bicza strzelił. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu – polecam, bo warto!
Boże ciało
Ta produkcja nie trafiła do mnie od razu. Nie byłam przekonana do brutalnego początku, który mnie zszokował, wybił z rytmu i utrudnił zanurzenie się w tej w gruncie rzeczy spokojnej, mało sensacyjnej opowieści. Podobny problem miałam z zakończeniem – nie byłam (i nadal nie jestem) pewna, czy pasuje stylistycznie do reszty. Z kina wyszłam z bardzo mieszanymi uczuciami. Ale po czasie zauważyłam, że ten film po prostu ze mną został. Wrył się w pamięć, dał tematy do przemyśleń, wywarł wpływ na moje emocje. I według mnie właśnie to odróżnia kino wybitne od przeciętnego. Wielkie brawa za oddanie toksycznej atmosfery małej, konserwatywnej miejscowości. Ten film jest tak polski, jak tylko mógłby być, pięknie portretując nasze słabości i przywary. Szacun dla aktorów: Aleksandra Konieczna według mnie zasługuje na Oscara za rolę drugoplanową, a Bartosz Bielenia hipnotyzuje w każdej scenie, w której się pojawia. Oboje potrafią grać nie tylko krzykiem i wielką ekspresją, ale również drobnymi spojrzeniami, ledwo zauważalnymi zmianami w mimice twarzy. Światowy poziom.
(Nie)znajomi
Nigdy nie spodziewałabym się po sobie, że umieszczę w tym zestawieniu polski remake zagranicznej produkcji, którą już od jakiegoś czasu znam i uwielbiam. Zwykle dochodzę do wniosku, że sięgnięcie po już zrealizowany scenariusz jest w gruncie rzeczy pójściem na łatwiznę i niejako podpisaniem się pod cudzym pomysłem – no bo przecież jak wielu fanów „Turysty” kiedykolwiek słyszało o „Anthonym Zimmerze”, nie mówiąc już o zadaniu sobie wysiłku obejrzenia pierwowzoru? No właśnie.
Do obejrzenia polskiej wersji świetnego (!) włoskiego filmu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” przekonał mnie udział Kasi Smutniak, która ponownie wcieliła się w tę samą rolę. Pomyślałam, że skoro członkini oryginalnej obsady uwierzyła w ten projekt się i pod nim podpisała, to może jednak nie jest tak źle…? I faktycznie nie jest! Każda z interpretacji tej historii w niektórych momentach bywa lepsza, a w innych słabsza od drugiej. Muszę jednak przyznać, że twórcy genialnie dopasowali tę historię do polskich realiów. Czasami to są naprawdę niewielkie zmiany: podkreślenie miejsca zamieszkania i waluty, w jakiej zarabiają bohaterowie, ton głosu podczas jakiejś wypowiedzi, konkretne określenie użyte w danej wypowiedzi… I muszę powiedzieć, że co najmniej w kilku momentach ten film poruszył mnie nawet bardziej niż włoski pierwowzór. Ale z drugiej strony, zabrakło mi przewrotnego zakończenia z oryginału i bardzo żałuję, że z jakiegoś, nieznanego mi powodu postanowiono je zmienić.
Na noże
O takie kino rozrywkowe nic nie robiłam! Rian Johnson po raz kolejny udowodnił, że jest utalentowanym, niesamowicie interesującym twórcą, będącym w stanie nakręcić film, który jest jednocześnie oryginalny, ale i bardzo przystępny. Ta produkcja nadaje się do machania przed oczami wszystkim tym, którzy twierdzą, że od filmu rozrywkowego nie można wymagać jakości i sensu. Otóż można, a nawet trzeba. „Na noże” to niby klasyczny kryminał, ale temat został ograny w taki sposób, że widz siedzi na krawędzi fotela od pierwszej do ostatniej sceny. Można powiedzieć, że film jest tym, czym mogłoby być „Morderstwo w Orient Expressie”, gdyby… wziął się za nie Johnson. A ta obsada! Powszechnie znane nazwiska na liście płac to nie wszystko – tutaj każdy ma coś do zagrania i każdy dokłada swoją cegiełkę do jakości dzieła (hej, Kapitan Ameryka to nie aktor jednej roli – on naprawdę potrafi grać i wcielać się w różne postacie!). Już przebieram nóżkami na myśl o kolejnych częściach.
Historia małżeńska
Części widzów ten film z pewnością wyda się nudny i pozbawiony akcji. Dla mnie jednak okazał się prawdziwą ucztą, a chwilami również emocjonalną bombą. Uwielbiam także życiowe, realistyczne historie. Opowieść o rozwodzie stała się tutaj pretekstem do analizy poprzedzającego go małżeństwa dwojga ludzi, którzy kiedyś się kochali, ale na jakimś etapie po prostu się od siebie oddalili. Widać, że reżyser i scenarzysta w jednym czerpał całymi garściami z własnych doświadczeń. Co najmniej połowa sukcesu tej produkcji to jednak zasługa aktorów, którzy w swoich rolach są wręcz perfekcyjni. Adam Driver po raz kolejny udowodnił, że nie ma rzeczy, której nie byłby w stanie zagrać. Strasznie żałuję, że nie dostał Oscara za ten występ. Kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek trafi mu się tak doskonała, chwytająca za serce i gardło rola?
Jeśli podobał ci się ten wpis, skomentuj lub udostępnij! Będzie mi bardzo miło 🙂