„Gilmore girls” to serial-kocyk, który otula serduszko, kiedy cały świat wydaje się zły i nieprzyjazny. Niestety w dodatkowym sezonie wyprodukowanym przez Netflix nie udało się odtworzyć atmosfery oryginału, a ja zgadzam się z wieloma innymi fanami, którzy twierdzą, że dla całej produkcji byłoby lepiej, gdyby ta seria nigdy nie powstała. Co poszło nie tak w „Roku z życia” („Gilmore girls: A year in the life”)?
„Gilmore girls” (czy też, jak chce polski tłumacz, „Kochane kłopoty”) poznałam stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie lat 2019 i 2020. Oczywiście słyszałam o tym serialu już dużo wcześniej i wiedziałam, że w pewnych kręgach uchodzi za kultowy, jednak zupełnie mnie do niego nie ciągnęło. Za to poważne niedopatrzenie winię przede wszystkim polski tytuł, który nasuwał mi skojarzenia z mdłą, familijną produkcją o domu pełnym dzieciaków, czyli czymś kompletnie nie w moim stylu. Serio, tłumaczenie „Kochane kłopoty” stoi dla mnie w jednej linii ze wszystkimi tymi „Wirującymi seksami” i „Szklanymi pułapkami”, z których wszyscy nieustannie się nabijają.
Oczywiście kiedy w końcu sięgnęłam po ten serial (co jest o tyle proste, że wszystkie sezony są dostępne na Netfliksie), właściwie od razu wpadłam po uszy. Zakochałam się w sympatycznych, zabawnych i inteligentnych bohaterkach oraz ich chemii, nieco nieszablonowym podejściu do relacji matki i córki, a także idyllicznym, kompletnie odrealnionym klimacie małego miasteczka Stars Hollow, w którym wszyscy się znają i wspierają. To było dokładnie to, czego było mi trzeba podczas ponurych, zimowych miesięcy (a później pierwszych tygodni pandemii). Trzeba przyznać, że jest to wręcz idealny towarzysz wieczorów spędzanych pod kocykiem z kubkiem herbaty, kiedy chcemy się zrelaksować po dniu wypełnionym obowiązkami.
Uwaga! We wpisie pojawia się mnóstwo spoilerów do „Gilmore girls”, a zwłaszcza do dodatkowej serii wyprodukowanej przez Netflix, czyli „A year in the life”.
Czego tu nie lubić?
Pierwsze sezony są fenomenalne. Twórcy świadomie odcinają się od niektórych schematów, tworząc własną historię. Przede wszystkim bardzo odświeżające jest to, że serial o dwóch kobietach faktycznie opowiada o nich i ich wzajemnych relacjach, a nie ich związkowych perypetiach i problemach z mężczyznami. Lorelai to atrakcyjna, sympatyczna i pewna siebie trzydziestokilkulatka, która przynajmniej na początku prawie nie randkuje i nie zakochuje się co chwilę w nowym mężczyźnie. Przeciwnie: na pierwszym miejscu zawsze stawia dobro córki, w związku z czym bardzo uważnie dobiera sobie towarzystwo i za wszelką cenę stara się prowadzić jak najbardziej stabilne i przewidywalne życie. Przy okazji wymyka się stereotypowi młodej matki, która nie była gotowa na tę rolę i sobie z nią nie poradziła lub obwinia dziecko za utraconą młodość (przypominam, że w chwili narodzin Rory jej rodzicielka miała 16 lat). Nie jest nieomylna, w dodatku chwilami sprawia wrażenie infantylnej i niepoważnej, ale jednocześnie ma w sobie mądrość i dojrzałość, które widać choćby w jej relacjach z ojcem córki. Niezależnie od wzajemnych pretensji czy nieporozumień, Lorelai nigdy nie staje między Rory a Christopherem i nie mówi o nim źle w obecności nastolatki. Choć pozornie jej kontakty z córką mogą wydawać się partnerskie czy wręcz koleżeńskie (i często właśnie takie są, co w prawdziwym życiu raczej nie jest najlepszym pomysłem), widać w niej ogromną potrzebę chronienia dziecka i jego uczuć.
Na szczęście nie ma tu też tak charakterystycznego motywu pary, która na przestrzeni kolejnych sezonów schodzi się i rozchodzi dziesiątki razy. Chemia między Lorelai i Luke’iem jest widoczna właściwie od początku serialu, ale twórcy świadomie budują napięcie. I super, bo gdyby zbyt wcześnie sfinalizowali ten związek, prawdopodobnie prędzej czy później musieliby się uciec do najbardziej ogranych schematów spod znaku „będą ze sobą czy nie będą?” (wielka miłość -> bzdurny konflikt -> pojednanie -> zdrada i inne związki -> uświadomienie sobie, że bohaterowie są dla siebie stworzeni -> i tak do usranej śmierci, serialu, nie postaci).
Ciekawa jest także dynamika relacji Lorelai z rodzicami. Serial rozpoczyna się, kiedy Rory dostaje się do prestiżowej prywatnej szkoły, która wymaga niemałego czesnego. Lorelai zwraca się więc z prośbą o pożyczkę do swoich dawno niewidzianych rodziców, z którymi jest w konflikcie od czasu narodzin córki. Mamy tu do czynienia z bardzo klasyczną sytuacją, w której rodzice nie akceptują wyborów swojego dziecka i czują się nim rozczarowani, a ono samo ucieka od nich, by wreszcie decydować o własnym życiu. Kiedy Lorelai prosi ich o wsparcie finansowe (w zamyśle miała to być pożyczka), oni stawiają jej ultimatum: zapłacą za szkołę wnuczki, jeśli obie będą co tydzień przychodzić do nich na obiad i od nowa zbudują rodzinną relację.
Amy Sherman-Palladino jest ekspertką w pisaniu takich niejednoznacznych, trudnych związków między córkami i ich rodzicami. Podobne spory możemy obserwować w innym genialnym serialu jej autorstwa, „Wspaniałej pani Maisel”. Zarówno w jednej, jak i drugiej produkcji rodzice są ludźmi majętnymi (w związku z czym często mogą manipulować innymi za pomocą pieniędzy), konserwatywnymi i zasadniczymi. Mają konkretne wyobrażenie o przyszłości swoich córek i czują się nimi zawiedzeni, mimo że z obiektywnego punktu widzenia radzą one sobie świetnie, wzbudzając przy tym szacunek, sympatię i podziw innych bohaterów. Same córki są zaś charakterne i dążą do niezależności oraz układania własnego życia po swojemu.
Początkowo może się wydawać, że Lorelai nie cierpi swoich rodziców i marzy wyłącznie o tym, by się od nich odciąć. Jednak w miarę trwania opowieści możemy się przekonać, że takie zachowanie jest jedynie reakcją obronną. Rodzice, którzy traktują wnuczkę jak ósmy cud świata, wobec własnej córki potrafią przejawiać naprawdę toksyczne zachowania. Krytykują, osądzają, a nawet posuwają się do knucia za jej plecami, próbując bez jej zgody przeprowadzić określone zmiany w jej życiu. Ona sama zaś pragnie przede wszystkim ich bezwarunkowej miłości i akceptacji. Sceny z tą trójką aż kipią od skrajnych, często sprzecznych emocji, co wydaje mi się szalenie życiowe. Wyidealizowane relacje, takie jak ta między Lorelai a Rory, zdarzają się bardzo rzadko, a być może nawet wcale. Zaś ambiwalencja, niezgodność charakterów i poglądów oraz przeplatanie się walki o akceptację oraz prób emancypacji spod skrzydeł zaborczych rodziców są czymś, co możemy dostrzec w wielu rodzinach znanych nam z prawdziwego życia.
Cudowne dziecko
Relacja między Lorelai i Rory oparta jest zarówno na podobieństwach, jak i różnicach. Bohaterki są do siebie podobne fizycznie (ten casting jest perfekcyjny pod każdym względem), mają mnóstwo wspólnych rytuałów i ulubionych zajęć (jak choćby uzależnienie od kawy, miłość do niezdrowego jedzenia czy wielokrotne oglądanie tych samych, kiepskich filmów), łączy je również poczucie humoru i sarkazm. Szybkie, inteligentne i wypełnione humorem dialogi są znakiem rozpoznawczym tej produkcji i jednym z głównych powodów, dla których pokochało ją tak wielu fanów. No i jaką fantastyczną chemię mają ze sobą Lauren Graham i Alexis Bledel! Nie oznacza to jednak, że bohaterki są jedną i tą samą osobą w dwóch ciałach. Lorelai sprawia wrażenie nieco szalonej trzpiotki i nie traktuje siebie całkiem serio, w przeciwieństwie do Rory, która jest prymuską, uwielbia się uczyć i czytać książki, a do tego jest wręcz „nieprzyzwoicie” porządna i uczciwa. To matka często sugeruje jej, że powinna nieco wyluzować, od czasu do czasu złamać jakąś regułę, zabawić się.
Rory jest kreowana na prawdziwe cudowne dziecko. Jest zdolna, inteligentna, świetnie się uczy, a do tego wykazuje się olbrzymią pracowitością. Jednocześnie jest ładna i lubiana, przez co wymyka się stereotypom kujonki w filmach (który za to koncertowo realizuje jej rywalka, a później przyjaciółka Paris). Podoba się chłopakom, nie ma problemów ze znalezieniem przyjaciół, jest też darzona sympatią przez innych mieszkańców Stars Hollow, którzy chętnie jej pomagają i ją wspierają. Dogaduje się także z dziadkami, którzy uważają ją za chodzący ideał. Sukcesy i szczęśliwe dzieciństwo Rory mają potwierdzać, jak świetnie nastoletnia Lorelai poradziła sobie w roli matki i dowodzić, że jej wysiłki nie poszły na marne.
Choć popularność „Gilmore girls” bazuje przede wszystkim na idylliczności i bajkowości przedstawionego świata, perypetie Rory są stosunkowo wiarygodne (jak na tę konwencję). Nie mamy tu do czynienia z dramami rodem z „Pretty little liars” czy „Riverdale”. Żadnych wielkich tajemnic, zbrodni, życiowych tragedii. Ot, problemy, które wszyscy pamiętamy z czasów nastoletnich: trudne egzaminy, stresująca rekrutacja do wymarzonej szkoły, chłopak, który zbyt szybko wyznaje miłość, brak czasu dla przyjaciółki, docinki ze strony wrednej dziewczyny z tej samej klasy. Nic, czego nie dałoby się rozwiązać uczciwością, sumienną pracą lub kubełkiem lodów zjedzonych w towarzystwie wspierającej mamy.
Piękne złego początki
Wytrwali fani serialu, którzy dotarli do ostatnich sezonów, mogli zauważyć, jak od pewnego momentu produkcja z odcinka na odcinek zaczęła tracić swoje największe atuty. Perypetie bohaterek zostały zdominowane przez skomplikowane intrygi miłosne. Ciepła, świeża historia matki i córki zeszła na drugi plan, a na pierwszy wysunęło się to, kto z kim spał, będąc w związku z kimś innym oraz inne, podobne sensacje. Zniknął również charakterystyczny humor, a dotychczas cięte i bardzo dowcipne dialogi straciły cały pazur. Przyczyną tej zmiany były m.in. przetasowania na stołku showrunnera. Dotychczas tę funkcję pełniła Amy Sherman-Palladino (która wraz ze swoim mężem, Danielem Palladino, zajmowała się również produkcją oraz pisaniem scenariuszy do części odcinków), jednak po zmianie stacji (czyli od siódmego sezonu) została zastąpiona przez Davida S. Rosenthala. I, mówiąc oględnie, nie była to najlepsza decyzja. Choć żeby oddać sprawiedliwość wszystkim twórcom, trzeba zaznaczyć, że pewien spadek poziomu można było zaobserwować już wcześniej, co najmniej od szóstej serii.
Duet Sherman-Palladino i Palladino wrócił jednak w dodatkowym sezonie, „Gilmore girls: A year in the life” nakręconym przez Netflix dziewięć lat po odcinku finałowym. Ogromne grono fanów z niecierpliwością oczekiwało tej produkcji, która w końcu miała im dać powrót do Stars Hollow widzianego oczyma jego pomysłodawczyni. Natomiast do mnie, jako że oglądałam całość z opóźnieniem, oczywiście dotarły krytyczne głosy przestrzegające, by w ogóle nie sięgać po tego odgrzewanego kotleta i nie psuć sobie dobrego wrażenia pozostawionego przez oryginalny serial. Ja jednak takiego wrażenia do końca nie miałam, nie zdążyłam też zbudować nostalgii, która prawdopodobnie przez lata wyparła negatywne doświadczenia fanów z „Gilmore girls” pod wodzą nowego showrunnera. Miałam nadzieję, że „Rok z życia” przynajmniej częściowo przypomni mi magię, jaką ta produkcja miała na początku. Cóż…
Brutalne zderzenie z rzeczywistością
Pomysł na dodatkowy sezon był nieco inny niż oryginalna formuła pozostałych serii, z których każda składała się z nieco ponad dwudziestu 45-minutowych odcinków i rozgrywała się na przestrzeni tygodni lub miesięcy. Tutaj mamy zaledwie cztery odcinki trwające po 1,5 godziny. Każdy z nich reprezentuje jedną porę roku, w związku z czym jest całkiem sporym wycinkiem z życia postaci. Siłą rzeczy mniej skupiają się one więc na ich codzienności i pozornie mało znaczących interakcjach między głównymi bohaterkami, które tak pokochała widownia (w tym niżej podpisana). Zniknęła też charakterystyczna czołówka, co moim zdaniem było pierwszą z wielu fatalnych decyzji.
Już pierwsze kadry pokazują, że ton całej opowieści będzie nieco inny. Ciepłą, bajkową kolorystykę zastąpił zimowy chłód, który koresponduje z portretowaną porą roku, jednak nijak nie pasuje do Stars Hollow, za którym wszyscy tęsknili. Pierwsze sceny z Lorelai i Rory mają w sobie pewną sztuczność, a dotychczas świetny duet aktorek ma wyraźny problem z odnalezieniem dawnej chemii („prawdziwa”, wesoła Lorelai i zabawne przekomarzanie się obu postaci wracają właściwie dopiero w drugiej połowie drugiego odcinka). Szybko dowiadujemy się też, że punktem wyjścia fabuły jest śmierć Richarda, czyli ukochanego dziadka, ojca i męża bohaterek. Na jedną z głównych postaci nieoczekiwanie wyrasta trzecia pani Gilmore, Emily. Jej żałoba oraz proces godzenia się z nową rzeczywistością bez męża to jedne z ważniejszych tematów całego sezonu. Choć jest to ważne i ciekawe zagadnienie, nietrudno nie zauważyć, że koncept ten nijak nie przystaje do podnoszącego na duchu serialu komediowego, którym produkcja była do tej pory. W teorii odejście bohatera było właściwie nie do uniknięcia, ponieważ zostało podyktowane śmiercią odgrywającego tę rolę aktora. W praktyce jednak seria nie musiała koncentrować się na okresie tuż po jego śmierci. Być może ten zabieg miał służyć oddaniu honoru zmarłemu Edwardowi Herrmannowi, jednak z pewnością nie przysłużył się lekkości scenariusza.
Na tym zresztą nie koniec. Brutalne zderzenie z rzeczywistością czeka nas także w większości innych wątków. Co prawda Lorelai wciąż jest z Luke’iem (co uważam za jedyny słuszny wybór), jednak ich związek znajduje się w tym samym miejscu, w którym zostawiliśmy go w ostatnim odcinku siódmej serii. Para mieszka ze sobą, ale wciąż nie doszło do zaręczyn lub ślubu, do których przecież dążyła na wcześniejszych etapach znajomości. Wydaje się, że w ogóle ze sobą nie rozmawiała przez cały ten czas, który rozgrywał się poza kadrem (co więcej, we wspólnych scenach również nie jest ze sobą szczera i trudno doszukać się przyjaźni, jaka dotychczas ją łączyła). W nowym sezonie nagle pojawia się temat rodzicielstwa, a nie najmłodsi już partnerzy znienacka uświadamiają sobie, że właściwie to chcieliby mieć wspólne potomstwo. W tym celu zaczynają się rozglądać za surogatką (choć Luke nie jest w stanie zrozumieć, na czym surogacja właściwie polega, co prowadzi jedynie do serii suchych żartów na ten temat), tylko po to, by po czasie porzucić ten pomysł bez żalu. Właściwie nie wiadomo, do czego ten wątek miał prowadzić (poza „naturalnym” włączeniem do narracji postaci Paris).
Kolejną ważną kwestią są kontakty bohaterki z matką. W finałowym odcinku relacje Lorelai i Emily sprawiały wrażenie znacznie serdeczniejszych i bardziej dojrzałych niż na początku serialu. Kilka uroczych scen dawało nadzieję, że obie panie coraz lepiej się rozumieją i zaczynają się nawzajem akceptować. „Rok z życia” wyrzuca ten rozwój do kosza i daje nam jedną z najpaskudniejszych, a może nawet najpaskudniejszą scenę w serialu, w której matka tuż po pogrzebie urządza córce awanturę, porównując ją do klęski żywiołowej, która niszczy wszystko i wszystkich na swojej drodze i oskarża ją o to, że z pewnością nie tęskni za ojcem. Brutalność tych słów i następujące po nich wyrzucenie płaczącej córki za drzwi można byłoby usprawiedliwić rozpaczą (mówiłam już, że to serial komediowy?), jednak w żadnym momencie nie padają choćby zdawkowe przeprosiny. Ot, normalne zachowanie bohaterki, z którą mamy później empatyzować.
Jednak chyba najgorzej serial obchodzi się z postacią Rory. Pod koniec siódmego sezonu dziewczyna kończy studia na Uniwersytecie Yale i wyrusza w świat, by rozpocząć błyskotliwą karierę dziennikarki. Całe miasteczko urządza dla niej imprezę pożegnalną, co oczywiście jest urocze i wzruszające, jednocześnie przekraczając granice niedorzeczności i surrealizmu. Po latach zastajemy bohaterkę jako totalną przegraną. Scenarzyści każą nam uwierzyć, że ta niesamowicie zdolna, odnosząca sukcesy, a do tego skromna i pracowita dziewczyna przez cały ten czas zdołała napisać zaledwie jeden dobry artykuł dla „New York Timesa”, po czym jej kariera z tajemniczych powodów stanęła w miejscu. Mamy czasy powszechnego dostępu do internetu, jednak obrotna Rory nie wpada na pomysł zdobycia popularności np. poprzez prowadzenie bloga. Narzeka na nieciekawe z jej punktu widzenia tematy zleceń, beztrosko odrzuca je jak jakaś gwiazda z ugruntowaną pozycją na rynku, a przy tym pozostaje całkowicie bierna w stosunku do własnej sytuacji. Wreszcie jako 32-letnia kobieta wraca na garnuszek mamy i przyjmuje bezpłatną posadę redaktor naczelnej lokalnej gazety. Serial „dowcipnie” portretuje całą grupę 30-latków, którzy wrócili do rodzinnego miasteczka po tym, jak nie udało im się w „wielkim świecie”, a teraz snują się po ulicach Stars Hollow bez żadnego celu. Z jednej strony ktoś mógłby powiedzieć, że jest to bardzo realistyczny wątek, jednak nie tego oczekujemy, włączając kolejny odcinek „Gilmore girls”. Zresztą temat został potraktowany bardzo mało wnikliwie, bez refleksji nad przyczynami zjawiska. Ot, młodzi ludzie nie potrafią sobie poradzić na rynku pracy, bo są zdziecinniali i mało zaradni. Boki zrywać. To, co twórcy zrobili z tym serialem, przypomina mi pamiętny finał „Jak poznałem waszą matkę”. Tam też komedia niespodziewanie zmieniła się w dramat, a oczekiwania widzów zostały brutalnie zignorowane na rzecz nieprzystającego do komediowego formatu realizmu. Moje odczucia względem „Roku z życia” idealnie podsumowuje scena, w której April dostaje ataku paniki, widząc Rory ponownie mieszkającą w swoim starym, dziecinnym pokoju. Naprawdę nie po to włączam „Gilmore girls”, by oglądać, jak ludzie nieustannie cierpią, nie radzą sobie w życiu i zaprzepaszczają kolejne szanse.
Zmienność charakterów
Kolejnym zarzutem, jaki nasuwa się po obejrzeniu dodatkowej serii „Gilmore girls”, jest odejście od pierwotnych charakterów postaci. Tak, wiem, że fabuła dzieje się ok. dekadę po zakończeniu oryginalnego serialu. Bohaterki mogły się przez ten czas zmienić, dojrzeć, a nawet zgorzknieć. To ostatnie z pewnością spotkało przede wszystkim Lorelai, która jako niemal pięćdziesięcioletnia kobieta jest zdecydowanie mniej radosna i entuzjastyczna niż dotychczas. Zamiast tych cech mamy sporo cynizmu i frustracji. Akurat te zmiany można byłoby obronić, choć być może byłaby to kolejna rzecz, która nie pasowałaby do tego do tej pory komediowego, podnoszącego na duchu serialu. Zwłaszcza, że historia życiowa Lorelai faktycznie wydaje się bardzo rozczarowująca. Zostawialiśmy ją jako wciąż młodą kobietę, która wreszcie odchowała córkę i po raz pierwszy w dorosłym życiu może skupić się na sobie. Ma dobrze prosperujący biznes, mężczyznę wpatrzonego w nią jak w obrazek i marzenia o podbiciu świata. W serialu wielokrotnie padają stwierdzenia sugerujące, że choć obie bohaterki kochają Stars Hollow, to mają apetyt na coś więcej. Chcą zwiedzać świat i podejmować nowe wyzwania. Jednak w dodatkowej serii zastajemy Lorelai w tym samym miejscu, w którym była wiele lat wcześniej. Czas odebrał jej młodzieńczy urok, najwidoczniej nie dając zbyt wiele w zamian. W dodatku widać wyraźnie, że bohaterka przeżywa kryzys, bo większość kwestii, na których budowała swoją tożsamość (przebojowej, najatrakcyjniejszej singielki w okolicy, młodej mamy samodzielnie wychowującej nastoletnią córkę), straciła aktualność. Ta frustracja w końcu znajduje ujście w postaci nieudanej i przy okazji kompletnie niedorzecznej wyprawy inspirowanej książką „Dzika droga”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziesięć lat wcześniej Lorelai skręcałaby się ze śmiechu na samą myśl o podobnym przedsięwzięciu. Za to prawdopodobnie byłaby zachwycona koszmarnym i absurdalnym musicalem o Stars Hollow, który tutaj bezlitośnie wyśmiewa (choć nie, śmiech byłby zbyt radosny dla jej nowego wcielenia, teraz raczej z wyższością się krzywi). Tak czy inaczej, jej wielka podróż kończy się, zanim się zaczyna, a nasza bohaterka dochodzi do wniosku, że to, czego szukała, wciąż było tuż pod jej nosem. I całość byłaby nieprzyzwoicie banalna oraz niestrawna, gdyby nie cudowna przemowa Luke’a po jej powrocie i romantyczny ślub jak z bajki, który po niej następuje. Tak czy siak – mimo wszystko według mnie Lorelai nie dostała „happy endu”, na jaki zasługiwała.
Wielkiego świata ma za to szansę zasmakować Rory, która z niewyjaśnionych powodów nie wykorzystuje kolejnych możliwości, jakie stawia przed nią rzeczywistość. Podczas oglądania dodatkowych odcinków widz może odnieść wrażenie, że kilka lat pomocy finansowej dziadków i możliwość obracania się w bogatym towarzystwie całkowicie zniweczyły wysiłki Lorelai, by wychować córkę na osobę twardo stąpającą po ziemi. Uprzywilejowanie Rory widać na każdym kroku, a ona sama mimo braku stabilnej sytuacji beztrosko odrzuca kolejne propozycje pracy: od nieciekawych jej zdaniem zleceń reporterskich, po możliwość nauczania w prestiżowej szkole. Najgorsze jest jednak to, jak traktuje innych ludzi. W serialu jest jedna okropna scenka, w której matka i córka spędzają czas nad basenem, szydząc z wyglądu innych osób. Nie mam zielonego pojęcia, co miała na celu ta wstawka, ale była ona dla mnie wyjątkowo niestrawna, a w dodatku dobrze pokazała, jak bardzo nowe wersje bohaterek różnią się od tych starych. Jasne, postacie nigdy nie stroniły od sarkazmu i uszczypliwości, jednak w rzeczywistości jedną ze wspaniałych cech Stars Hollow była całkowita akceptacja dla różnorodności zamieszkujących je osób. Tutaj każdy mógł być tym, kim jest i był przyjmowany z całym dobrodziejstwem inwentarza. Być może właśnie dlatego większość widzów skrycie marzyło, by się tam przenieść i zamieszkać w jednym z ogromnych domów, na które w tej rzeczywistości najwyraźniej stać każdego, niezależnie od sytuacji zawodowej.
Wracając do Rory: z niewinnej romantyczki stała się osobą o wątpliwej moralności, bez skrupułów wykorzystującą innych ludzi. Nie mam tu bynajmniej na myśli przygodnego seksu, który sam w sobie nie jest przecież niczym złym. Rory ma jednak chłopaka, z którym jest od dwóch lat, a którego traktuje jak powietrze i ciągle „zapomina” z nim zerwać. Ta ostatnia kwestia jest wykorzystywana jako powtarzający się żart, choć nie ma w niej niczego śmiesznego. Na dodatek pozostając w tym związku, bohaterka sypia ze swoją miłością z czasów studiów. Cała relacja jest traktowana jako układ bez zobowiązań, zwłaszcza, że Logan jest zaręczony z inną kobietą (!). Teoretycznie podobna sytuacja przytrafiła się Rory już wcześniej, jednak w przypadku Deana ewidentnie była ona spowodowana złym ulokowaniem uczuć, naiwnością i niedoświadczeniem postaci. To, co może zrobić 19-latka, zupełnie nie przystoi jednak 32-letniej kobiecie. Co ciekawe, inne osoby, które dowiadują się o tej sytuacji, w żaden sposób nie dają po sobie poznać, że widzą w niej cokolwiek złego. Niezależnie od tego, jak rzeczywiście zachowuje się Rory, wciąż jest traktowana przez wszystkich (łącznie ze swoją matką, z którą ma niby tak bliską i przyjacielską relację, na tym etapie najwyraźniej nie wykraczającą poza przerzucanie się żartami) jak uosobienie wszelkich cnót.
I być może właśnie w tym leży problem. Wszystkie opisane wyżej kwestie mogą nas doprowadzić do smutnej konkluzji, że wszelkie wysiłki Lorelai, by dać dziecku wszystko to, co najlepsze, spełzły na niczym. Sama miała bardzo wymagających rodziców, którzy traktowali ją trochę jak dodatek do pięknego, wielkiego domu i wystawnego życia. Najwyraźniej jednak te trudności zahartowały ją i dały jej motywację do ułożenia sobie życia po swojemu. Lorelai musiała szybko się usamodzielnić, zwłaszcza że nie zawsze mogła liczyć na pomoc ojca swojej córki. Mimo to udało jej się znaleźć pracę w roli pokojówki, a następnie przez kilkanaście lat piąć się po szczeblach kariery, by finalnie otworzyć własny hotel. Sama zarobiła na samochód, dom, utrzymanie siebie oraz córki i co najważniejsze, dała Rory szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Zbudowała własne życie od zera m.in. dzięki niezachwianej pewności siebie, która jednak nigdy nie doprowadziła jej do patrzenia na innych z góry. Natomiast Rory, która od dziecka była otaczana miłością, zrozumieniem, wsparciem i stuprocentową akceptacją, nie miała się przeciwko czemu zbuntować i wyrosła na roszczeniowe dorosłe dziecko, które nie umie wziąć odpowiedzialności za własne czyny, uważa, że spełnienie marzeń po prostu mu się należy, a w dodatku traktuje innych bez szacunku.
Oczywiście taki wniosek prawdopodobnie nie odzwierciedla zamysłu samej showrunnerki i scenarzystki, która zdaje się nie dostrzegać ani niemoralności postępowania Rory, ani niezgodności zachowania bohaterów z ich dotychczasowymi osobowościami. Co prowadzi nas do ostatniego i przy okazji największego rozczarowania związanego z „Rokiem z życia”, czyli słynnych czterech słów kończących finałowy odcinek. Mam wrażenie, że ten pomysł przypadł do gustu wyłącznie Sherman-Palladino, która podobno od początku planowała właśnie tak zakończyć ten serial, bo opinie fanów są, łagodnie mówiąc, nieszczególnie entuzjastyczne. Przede wszystkim trudno uznać to zakończenie za definitywne zamknięcie historii – jest raczej klasycznym cliffhangerem, który aż się prosi o kontynuację. Znowu nasuwa mi się tutaj skojarzenie z „How I met your mother”, które również z opóźnieniem otrzymało zakończenie planowane od początku emisji. W związku z tym sprawiało ono wrażenie kompletnie niedopasowanego do aktualnego stanu fabuły i całkowicie zignorowało drogę, jaką przeszli bohaterowie od pierwszego odcinka. Wydaje się, że twórczyni chciała, by Rory powtórzyła historię swojej matki (ma nawet swoje własne wersje „Chrisa” i „Luke’a”, między którymi prawdopodobnie będzie musiała wybierać). Trudno jednak zignorować fakt, iż Rory jest tutaj dwukrotnie starsza niż jej matka, kiedy ta dowiedziała się o swojej ciąży. Ponadto dotychczasowe drogi i charaktery bohaterek są tak bardzo różne, że fakt, iż prowadzą do dokładnie tego samego punktu, zakrawa na jakieś dziwne fatum. Wszystkie działania Lorelai dążyły przecież do tego, by córka miała inne, lepsze życie od niej samej. W tym wypadku Rosenthal zdawał się lepiej rozumieć oczekiwania widzów. Jego zakończenie historii Rory jest zdecydowanie bardziej feministyczne i daje nadzieję, że bohaterowie mają jakiś wpływ na swoją rzeczywistość, co zostaje zaprzepaszczone w „Roku z życia”. Prawdopodobnie właśnie przez zamysł Shermann-Palladino Rory pełni tutaj rolę „trzydziestoletniego dzieciaka”, który potrzebuje impulsu, by dorosnąć. Można odnieść wrażenie, że jej zachowania nie są podyktowane ani jej charakterem, ani doświadczeniami, ale imperatywem narracyjnym. Co niestety nie ma kompletnie żadnego sensu.
Na marginesie: motyw powtarzania historii rodziców zdaje się być jednym z ulubionych pomysłów autorki. Lane co prawda nie stała się swoją matką (jest znacznie bardziej wyluzowana i wciąż gra na perkusji w zespole), jednak wciąż mieszka w Stars Hollow, a zawodowo zajmuje się sprzedażą antyków w należącym do niej sklepie. Zdecydowanie zabrakło jakiegokolwiek rozwinięcia jej drogi życiowej (i chyba wszystkich nas nurtuje pytanie: czy jej pożycie intymne z Zackiem choć trochę się poprawiło?). Paris zamieniła się we własną matkę sprzed kilkunastu lat, podobnie jak Logan, który w „Roku z życia” jest kopią swojego ojca. Postacie zdają się nie pamiętać swoich przemyśleń na temat zachowania rodziców i nie potrafią wyciągać wniosków z ich błędów. Trochę przykro jest na to patrzeć.
Czy ten powrót był potrzebny?
Potrafię sobie wyobrazić, jaką przyjemnością mógł być powrót do tego świata dla osób, które czekały na ten moment przez dziewięć lat. Być może tacy fani byli skłonni idealizować nową wersję „Gilmore girls” i z wdzięcznością przyjmować każde mrugnięcie okiem czy odniesienie do przeszłości. Nostalgia to bardzo potężne narzędzie. Ja jednak oglądałam wszystkie serie ciurkiem, w związku z czym rzuciły mi się w oczy głównie różnice i niedociągnięcia. Co nie oznacza, że dodatkowy sezon nie sprawił mi absolutnie żadnej przyjemności. Było w nim co najmniej kilka zabawnych, poruszających i satysfakcjonujących momentów, wśród których najjaśniejszym punktem był dla mnie długo wyczekiwany ślub Luke’a i Lorelai.
Widać, że twórcy bardzo przyłożyli się do odtworzenia wszystkich lokacji. Ponadto mamy tu niemal całą obsadę, która grała w oryginalnym serialu. Niektóre powroty są satysfakcjonujące, inne nieco kuriozalne. Niestety bardzo brakuje postaci Richarda i Sookie, która pojawiła się jedynie na chwilę w ostatnim odcinku. Tak na marginesie, interesujące jest obserwowanie, jak aktorzy zmieniali się przez lata (to doświadczenie przywodzi na myśl takie projekty jak „Boyhood” czy trylogia słoneczna Linklatera). Christopher najwyraźniej zawarł pakt z diabłem, bo wygląda identycznie (!) jak w poprzednich sezonach – do tego stopnia, że kiedy odwiedza go córka, sprawiają wrażenie rówieśników. Z kolei należący do pokolenia niżej (w serialu, nie w rzeczywistości – tutaj mamy jedynie 9 lat różnicy) Zack właściwie mógłby teraz grać jego ojca.
Podsumowując: powrót do Stars Hollow dla wielu osób z pewnością był spełnieniem marzeń. Ale podobnie jak w wielu podobnych przypadkach, tutaj również nasuwa się powiedzenie: „Uważaj, o czym marzysz, bo może się spełnić”. Bo choć fani zastanawiali się, jak potoczyły się losy pań Gilmore, w rzeczywistości chyba nie chcieli tego wiedzieć. Nostalgia i możliwość ponownego zobaczenia znajomych twarzy to za mało – takie powroty mają sens tylko wtedy, gdy stoi za nimi dobra historia. I według mnie właśnie tego tutaj zabrakło. W dodatkowym sezonie widać mnóstwo pasji, radości z powrotu i miłości do tego projektu, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy mieli środki, ale nie za bardzo wiedzieli, co chcą za ich pomocą opowiedzieć (choć Sherman-Palladino zarzeka się, że wróciła do tych bohaterów właśnie po to, by dać im zakończenie, które dla nich planowała). Niestety nasze ulubione serialowe miasteczko przestało być tą idylliczną Nibylandią, którą pozostawało przez lata, a zaczęło niebezpiecznie przypominać prawdziwy świat. Co sprawiło, że jego istnienie stało się bezcelowe, bo przecież udawaliśmy się do niego właśnie po to, by choć na chwilę zapomnieć o rzeczywistości.
Jeśli podoba ci się ten wpis, skomentuj, polub albo udostępnij. A najlepiej wszystko naraz – jak szaleć, to szaleć!