Cieszę się, że kino o tematyce LGBT przestało już ograniczać się do dołujących dramatów i zaczęło obejmować szerszy zakres gatunków, w tym tych miłych, ciepłych i nieskomplikowanych. Niestety, należący do tej kategorii musical „The Prom” Netflixa nie wejdzie do mojego kanonu filmów na poprawę humoru.
Z jednej strony nie chciałabym zrzędzić, a z drugiej – chyba muszę. Rok 2020 był pełen bolesnych zawodów, ale nie sądziłam, iż dołączą do nich także te kulturalne. Po wątpliwej przyjemności zapoznania się z takimi (skądinąd bardzo wyczekiwanymi) wysokobudżetowymi produkcjami jak „Mulan”, „Tenet” czy „Wonder Woman 1984” postanowiłam nieco obniżyć oczekiwania w kwestii widowiskowości i obejrzeć kilka nowych, pełnometrażowych propozycji serwisów streamingowych. Niestety film „The Prom” (w polskiej wersji językowej „Bal”) również nie spełnił pokładanej w nim nadziei. Na papierze wszystko zapowiadało idealny powiew optymizmu, którego wszyscy tak bardzo potrzebowaliśmy. Plejada gwiazd, feeria barw, przyjemna dla ucha muzyka, wdzięczny temat amerykańskiego balu maturalnego, a na dokładkę motyw LGBT. Co mogło pójść nie tak?
Od razu zaznaczę, że owszem, wiem, iż film jest adaptacją musicalu scenicznego i pewne zarzuty według niektórych być może powinnam kierować właśnie do oryginalnej sztuki. Tej jednak nie widziałam (ani nie miałam okazji przeczytać jej scenariusza), zaś ekranizację traktuję jak osobne dzieło. Ktoś przecież uznał, że ta historia zasługuje na przeniesienie na ekran i zrobił to w taki, a nie inny sposób. Mógł pewne rzeczy wyciąć, zmienić, poddać reinterpretacji. Z pewnością powinien dostosować materiał źródłowy do formy, w jakiej będzie prezentowany. Niezależnie od tego, jakie decyzje podjął, wpłynęły one na ostateczny odbiór filmu, płynące z niego wartości i frajdę z seansu. Oceniam więc to, co widziałam, a nie to, z czym potencjalnie mogłabym się zapoznać poprzez inne medium.
Przewrotnie zacznę może od plusów, bo nie mogę powiedzieć, że oglądanie tego filmu było dla mnie od początku do końca nieprzyjemne. Przeciwnie – warstwa musicalowa naprawdę trzymała poziom. Nie mogło być inaczej, skoro za obraz odpowiada doświadczony w tej materii Ryan Murphy, czyli facet stojący m.in. za „Glee”. Piosenki może nie są szlagierami, które nuci się długo po seansie, ale okazały się naprawdę miłe dla ucha i, co ważne, zostały doskonale wykonane (co się stało z głosem Meryl Streep? Nie przypominam sobie, by była tak dobra w „Mamma mia!”). Towarzyszą im też świetne choreografie, a wszystko razem po prostu działa. Jest odpowiednio kampowe, przerysowane, ale jednocześnie perfekcyjnie dopracowane. Fani musicali raczej nie będą zawiedzeni tą warstwą. Niestety, nie mam wrażenia, by pod nią skrywało się cokolwiek więcej. I byłoby to jak najbardziej OK, gdyby twórcy od początku byli z nami szczerzy i zaserwowali nam prostą historię o miłości, bez zbędnych komplikacji. Ba!, osobiście byłabym zachwycona, mogąc wreszcie zobaczyć coś w stylu „Grease” czy „High School Musical” w wersji LGBT. Niestety tu zdecydowano się na wrzucenie kilku poważnych wątków, zasygnalizowanie dramatów i potencjalnych traum, które jednak nie mają okazji wybrzmieć i są sprowadzane do drobnych przeszkód, które można rozwiązać w czasie kilku ekranowych minut. Zrobiono więc dokładnie to, co bolało większość fanów w ostatnich sezonach „Glee” – zamiast szerzyć świadomość na temat istotnych problemów, cynicznie wykorzystano je do stworzenia pewnej iluzji ważnego społecznie dzieła, przy okazji maksymalnie upraszczając temat i szerząc stereotypy.
Zarys fabuły musicalu zapowiada się naprawdę ciekawie: nastolatka z Indiany w USA chce przyjść na bal maturalny ze swoją dziewczyną, co wywołuje tak wielkie kontrowersje wśród rady rodziców, że postanawia ona w ogóle odwołać imprezę. O skandalu dowiaduje się zespół skompromitowanych aktorów broadwayowskich, którzy osobiście przyjeżdżają do Indiany, chcąc pomóc dziewczynie i przy okazji poprawić swój pogarszający się wizerunek. Pozornie więc film miał łączyć w sobie poważny temat, jakim jest walka z homofobią oraz aspekt komiczny wynikający ze zderzenia dwóch światów (no i nie do końca szczerych intencji skupionych na sobie, egocentrycznych gwiazdorów).
Okazuje się jednak, że te wątki, które mogłyby być najciekawsze, zostały najgorzej poprowadzone i przez to są najbardziej problematyczne. Być może część z nich inaczej wybrzmiałaby na scenie, gdzie więcej jest umowności, zaś świat przedstawiony może być znacznie bardziej jednorodny. Nie wykluczam, że gdybym oglądała tę historię na deskach teatru, nie przeszkadzałoby mi tak bardzo, że wszyscy uczniowie i rodzice (we współczesnych czasach!) mają dokładnie takie same poglądy. Być może nie zdziwiłaby mnie nastolatka, która nie ma ani jednego prawdziwego przyjaciela. Może przymknęłabym oko na zmianę całego światopoglądu w ciągu jednej piosenki. Ale tutaj te rzeczy wytrącały mnie z rytmu i sprawiały, że miałam problem z zaangażowaniem się w opowieść.
Największym zgrzytem był dla mnie jednak wątek postaci granej przez Jamesa Cordena, który uważam za zwyczajnie szkodliwy i toksyczny. Portretowany przez niego Barry jest gejem od wielu lat niemającym żadnego kontaktu z rodzicami, którzy na jego coming out (dokonany w wieku nastoletnim) zareagowali próbą wysłania go na tzw. terapię konwersyjną. Na dodatek mimo że ich syn po latach został gwiazdą Broadway’u (czyli w domyśle osobą łatwą do namierzenia, nieukrywającą się pod kamieniem), nigdy nie spróbowali ponownie nawiązać z nim kontaktu i naprawić błędów (umówmy się: niezaakceptowanie seksualności własnego dziecka i chęć „przerobienia” go na kogoś innego jest zwykłą przemocą i nie ma żadnego usprawiedliwienia). Tymczasem po latach bohater słyszy od swojej przyjaciółki, że właściwie powinien już przestać się mazać, puścić to wszystko w niepamięć i zadzwonić do rodziców, bo „później może tego żałować”, czyli innymi słowy zostaje obarczony odpowiedzialnością za zniszczenie kontaktów z rodziną, zaś jego doświadczenia unieważnione. Na domiar złego owa przyjaciółka w tajemnicy organizuje spotkanie z jego matką, która zamiast uderzyć się w pierś, tłumaczy i usprawiedliwia swoje dawne zachowanie, a w kolejnej scenie stoi już w objęciach syna, jakby nigdy nic złego się między nimi nie wydarzyło. Przyznam, że właśnie od tej chwili ostatecznie spisałam film na straty. Ostatnio tak toksyczny przekaz widziałam w „Dniu Matki” z 2016 roku i serio – ten sposób pisania historii rodzinnych powinien już dawno odejść do lamusa. Tak się po prostu nie robi. Nie twierdzę, że sam pomysł na wątek pojednania matki z dzieckiem jest z gruntu zły, jednak z całą pewnością nie powinien on przerzucać odpowiedzialności na skrzywdzone dziecko. Może gdyby twórcy sięgnęli po podobny problem z większą empatią i dojrzałością, nie wywoływałby on aż takiego bólu zębów.
Nieco mniejszy niesmak miałam przy postaci matki dziewczyny głównej bohaterki granej przez Kerry Washington. Od początku rozgrywana jest ona na jednej nucie, jako niemal kreskówkowy czarny charakter tego filmu. Jest w tych swoich uprzedzeniach tak zapamiętała, że bez wahania krzywdzi już i tak doświadczoną przez życie nastolatkę (która oprócz tego, że właściwie nie ma sojuszników wśród reszty uczniów, to jeszcze jakiś czas wcześniej została wyrzucona z rodzinnego domu) w stylu licealnej „mean girl”. Pominę już fakt, że wszyscy pozostali rodzice oraz młodzież stoją za nią murem, bo o tym już wspominałam. Najbardziej kuriozalna jest dla mnie jedna z ostatnich scen, w której postać dowiaduje się, że jej córka także jest lesbijką, co prowokuje ją do wygłoszenia łzawego monologu o tym, że przecież od zawsze najważniejsze jest dla niej jej szczęście. I tu znowu ma miejsce wielkie pojednanie, w wyniku którego matka i córka stają się najbliższymi psiapsiółami, a dotychczasowe nieporozumienia odchodzą w niepamięć. To nic, że jeden z bardziej poruszających numerów muzycznych śpiewanych we wcześniejszej części filmu opowiada o tym, jak opresyjne jest jej rodzicielstwo i jak bardzo tłamszone czuje się przez nią własne dziecko, od którego bezwzględnie wymaga perfekcji i życia cudzymi oczekiwaniami. To nic, że skrzywdziła jego ukochaną dziewczynę. Na domiar złego nie pojawia się żadna refleksja na temat tego, jak tragiczne w skutkach mogłyby być jej działania, które uderzały przecież w bezbronną, wrażliwą młodą osobę. O jakichkolwiek przeprosinach w jej stronę też musimy zapomnieć. Ot, w tym świecie poważne problemy w relacjach nie tyle są rozwiązywane, co wręcz znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po jednej, krótkiej rozmowie. Bo tak.
Na koniec powiem jeszcze tylko kilka słów o obsadzie, która w zwiastunach wydała mi się najbardziej imponującą i zachęcającą częścią tej produkcji. Trzeba przyznać, że większość ról została obsadzona co najmniej dobrze. Szczególnie ujęła mnie Ariana DeBose jako Alyssa, czyli ukochana głównej bohaterki. Jak zwykle cudowny był też Andrew Rannells, znany m.in. z „Dziewczyn” i „The New Normal”, ale również z Broadway’u. Trochę szkoda, że nie dostał większej roli, bo sprawdziłby się idealnie choćby jako Barry Glickman, czyli wspomniany wcześniej gej godzący się z matką. W przeciwieństwie do wielu recenzentów nie skrytykuję jednak gry Jamesa Cordena, który moim zdaniem sprawdził się naprawdę nieźle. Z kolei nie jestem fanką Jo Ellen Pellman w głównej roli Emmy. Aktorka doskonale śpiewa, jest bardzo ładna, sympatyczna i ma ujmujący uśmiech, ale niestety gra przez cały czas jedną miną, która w moim odczuciu nie zawsze odpowiada wydarzeniom rozgrywającym się na ekranie. Postaci z tak trudną przeszłością i ogromnym ciężarem, jakim jest odrzucenie przez właściwie całą lokalną społeczność oraz własną rodzinę, przydałoby się nieco więcej głębi. Meryl Streep dobrze śpiewa i wygląda, ale gra trochę na autopilocie. W dodatku nie mam pojęcia, dlaczego miałabym lubić jej postać, skoro jest tak cholernie niesympatycznym narcyzem. Natomiast dwie inne fantastyczne aktorki, czyli Kerry Washington i Nicole Kidman niby zagrały dobrze, ale jednak nie wykorzystano w pełni ich potencjału. Ich bohaterki mają po prostu zbyt mało osobowości, by dać odtwórczyniom pełne pole do popisu.
Podsumowując: „The Prom”, czyli „Bal” Netflixa teoretycznie miał wszystko, by być świetny, ale niestety coś nie zagrało. Ostatecznie wyszła z niego piękna, kolorowa wydmuszka, która nie tylko nie reprezentuje sobą żadnych głębszych wartości, ale wręcz może być w pewnym stopniu szkodliwa. Szkoda, ale w sumie czego ja się spodziewałam po Ryanie Murphym, czyli człowieku, który w jednym serialu był w stanie „rozwiązać” cały problem rasizmu i nierównych szans w dawnym przemyśle filmowym („Hollywood”), a na takie kwestie jak bezdomność, transfobia czy zaburzenia odżywiania potrzebował zaledwie po 45-minutowym odcinku („Glee”)?
_______________________________________________________________________________
Jeśli podoba ci się ten wpis, skomentuj, polub albo udostępnij. A najlepiej wszystko naraz – jak szaleć, to szaleć!